Tkwię w sobie. Muszę wypełniać każdy dzień, każdą godzinę, minutę i sekundę własnym istnieniem. Godziny nudnych monologów. Słów, których nikt nie słyszy. Słów, które nic robią. Mówię do samego siebie w myślach. Bez ustanku. Bez sprzeciwu. Bez sensu.

Nie mogę tak po prostu odstawić samego siebie i przestać być na godzinę, na tydzień, na wakacje. Ciągle muszę sobą wypełniać nie tylko świat, ale też czymś własne bycie, coś robić, do czegoś dążyć, o czymś myśleć, na coś patrzeć, coś mówić, coś jeść, coś pokonywać, coś udowadniać. Bez przerwy coś robię, wypełniam czymś swoje istnienie, sekunda po sekundzie. Zaczynam nawet liczyć własny oddech. Można to robić zawsze i wszędzie, nie tylko przed zaśnięciem i nie tylko w beznadziejnym odosobnieniu. Liczę oddech w kinie i na głośnych imprezach, ale też rano, kiedy się przebudzam i uświadamiam sobie, że znowu cały dzień spędzę z samym sobą. Wdech – raz – wydech – dwa. I tak do zaśnięcia. Tak żyje moje ciało.

A to ciało jest jedynym ubraniem, które mam. Zakładam je codziennie. Z dnia na dzień jednak mniej mi się już podoba. Niby jest moje. Tylko moje – ale to nieprawda. Każdy może coś o nim powiedzieć. Każdy może je dotknąć. Skomentować. Uderzyć. Widzę inne ciała. Wydają się lepsze, ładniejsze. Tylko moje jest inne. Boję się, że każdy na mnie spogląda. Ale przecież się nie zakryję. Albo nie odwieszę ciała do szafy i nie zapomnę o nim na kilka lat jak o tej kurtce z cienkiej skóry. Nakładałem ją, kiedy chciałem się podobać innym.

Mam to ciało. Niby je widzę, niby dotykam i niby czuję. Wiem, że jest inne. Trudno mi to zrozumieć. Czy mężczyźni mogą mówić o własnym ciele? Że go nie widzą, że źle się z nim czują, że chcieliby się rozebrać z niego, wyjść poza nie, odstawić na moment? A kiedy ciało przestaje już być albo nigdy nie było dekoracją, kiedy zaczyna być tylko ledwo zauważalnym odbiciem w lustrze, albo przeciwnie, zauważane jest tak bardzo, że z łazienki wychodzi się już bez sił i z żalem ukrytym głęboko, ale nie w tym ciele, a w sobie, w tym kimś bezcielesnym. Co wtedy? Czy to nadal moje ciało? Czuję, że ciało nie ma płci. Ale inni twierdzą inaczej. Są mocno przywiązani do tych swoich ciał. Do tego, że jest kobiece, że jest męskie. Zakładają tę męskość i kobiecość. I mówią, że to jedyna odzież, którą powinno się nosić. Wszystko inne to szmaty, łachy, śmieć.

Mam białe ciało. Kolor ciała jest jak płeć – dla większości nie istnieje inny kolor niż tylko ten, który mają ich ciała. Ale do białego ciała nikt się nie dopierdala. Do ciała mężczyzny też. Jestem w komfortowej sytuacji. Ale kiedy tylko zacznę je malować, zaleją mnie nienawiścią. Powiedzą: pedał. Krzykną: ciota! Oplują, kopną, spuszczą mi wpierdol. Pobiją moje ciało. Mnie nie ruszą, bo jestem w nim głęboko schowany. Chociaż kiedy będą krzyczeć wyzwiska i wdeptywać moją twarz w błoto, to powoli dostaną się do mojego „ja”, głęboko ukrytego w tym męskim ciele. Przecież kurwa nie rozbiorę się z samego siebie. Ale żeby tych skurwieli plujących, bijących i wyzywających bardziej podkurwić, to ubieram róż. Różu nie lubią najbardziej. Dlaczego w mężczyznach wywołuje taką agresję? Jakbym to ja był dla nich oprawcą, bo zmieniam coś w sobie, bo narzucam się im ze swoim wyglądem, swoim ciałem, ubraniem. Przebijam też ciało kolczykami. Nakładam makijaż. Skromnie, żeby się skurwiele na pierwszy rzut oka nie zorientowali.

To tylko ciało. Pomalowana skóra. Ale tak mi dobrze. Jak w wygodnych, rozchodzonych butach.

Ale boję się łamać kod męskości. Ten strach wypełnia mnie całego, kiedy nakładam duże kolczyki. To strach przed zobaczeniem. Rozpoznaniem – to ten, to ten, co on ze sobą zrobił? Wariat. Głupek. Świr. Pedał. Gdy wyjdę ubrany w delikatny makijaż i inni zwrócą uwagę – oglądają się. Przyglądają. Obserwują. Jakbym bym jedynym kurwa człowiekiem na ulicy. I co widzą wtedy ci, którzy patrzą? Co takiego widzą we mnie? Na mnie? Dlaczego muszą się obracać? Komentować? Co takiego mam na sobie, że muszą obserwować? Co widzicie? A może: czego nie widzicie? Czasami się boję, że odbiorą mi to ciało. Albo że przestanę chcieć je w ogóle mieć, bo wtedy będzie łatwiej. Nikt nie będzie na mnie patrzył. Pokazywał. Kiwał głową. Nienawidził.

Czasami myślę, że mam wiele ciał. Ciało, na które już nie patrzę w lustrze. Ciało, które zaczynam ubierać, żeby nie było nagie. Ciało, które zakrywam. Ciało, którego już nie poznaję. Ciało, dla którego już nie mam czasu. Ciało, którego już nie mam odwagi nosić. Ciało, dla którego wynajduję coraz to inne ubrania, żebym nie czuł się z nim obco. Ciało, które nie znosi wełny. Ale tak naprawdę to ciągle jedno i to samo ciało. W innym tylko kostiumie. W innych spodniach. Koszuli. Makijażu. Inne. Ale ciągle moje. Wiem to, bo odczuwam to, co robią z nim ubrania. Odbijają na nim swoją obecność. Pasek zostawia ślad od klamerki zaraz pod pępkiem. Szwy od slipek odciskają się na biodrze. Nawet boczny szew od spodni zaznacza swoją obecność na wewnętrznej stronie mojego uda. Koszula ociera mnie pod pachą, a kołnierz drażni znamię na szyi. But uciska duży palec lewej stopy. I przypominam sobie, że nie obciąłem paznokci. Ubrania odznaczają się na całym moim ciele. Robią coś ze mną. Przypominają mi, że mam jeszcze ciało, które musi zostać zakryte.

Ale często łapię się na myśleniu, że nie wiem, gdzie ono jest. Nie wiem, gdzie śpi, gdzie je, co robi, kiedy o nim nie myślę. Zostaje we mnie czy jest poza mną? Nie wiem. Dotykam siebie w różnych miejscach na skórze, nawet pod skórą na napletku, ale już nie wiem, czy to moje ciało. To jest ciało czterdziestolatka. Czy jest ciągle moje czy może już kogoś innego? Pamiętam, że było inne. Teraz jest mi już obce. Tylko wcielam się w siebie, udaję, że jestem sobą w tym ciele, nierozpoznawalnym, przygłuszonym, innym. Widzę je inaczej, jakbym patrzył na nie z daleka. Jakbym rozmawiał z dawno niewidzianą osobą. I trochę go już nie rozpoznaję. Zapominam je. Ale kiedy nakładam starą koszulę, przypominam sobie, że dostałem ją od już nieżyjącej matki. Powtarzała, żebym nie oglądał się na innych. I przypominam sobie, jak matka poprawiała kołnierz od tej koszuli, nachylała się do mojego prawego policzka, i wtedy była tak blisko, że czułem jej ciepło. Czułem też muśnięcia jej dłoni na moim karku. I wtedy znowu rozpoznaję, że to ciało, które mam teraz jest tym samym ciałem, które dotykała moja matka. Jak mogłem o tym zapomnieć?

Jestem tylko w tym jednym ciele. Tkwię w nim ukryty. Otacza mnie. Pochłania.


Tekst: Jarek Skurzyński – filozof, bibliofil, pisarz. Mieszka na pograniczu wszystkiego – w kamienicy i w Szczecinie.

Ilustracje: Krysia Wojtas – skończyła twórcze pisanie i marketing wydawniczy, ale na co dzień zakłada marynarkę i wklepuje numerki do systemu. Mało mówi za to dużo myśli – zwykle obrazami, dlatego wolny czas zapełnia rysunkami i historiami, które wykorzysta do swojej książki, którą kiedyś w końcu napisze. Na razie tylko je czyta. Uwielbia obserwować chmury, pieski na spacerach, spać i pić kawę – najlepiej taką czarną bez cukru albo cold brew w cieplejsze dni.