Pokolenie

Spoglądaliście w dół, na nas. Wąski jar zieleni, słońce chowało się za brzegiem urwiska, rysując coraz wyraźniej i majestatyczniej wasze cienie na naszych ciałach.

– Rozumiesz, my mieliśmy wojnę, wy macie pewną awykonalność, to was określa.

Faktycznie, zdawaliśmy sobie sprawę z ogromu rzeczy, których nie zrobimy. Świadomość ta napełniała nas spokojem i motywacją. Nie biliśmy się, nie było po co. Zanurzeni w kulturze braku, powoli podążaliśmy od nitki do kłębka, dziergając rzeczywistość dzień po dniu. Nasza siła wynikała ze słabości, niestrudzenie z braku perspektyw. W każdym momencie mogliśmy się poddać, była to część uczestnictwa w grze, jej element, równoważny innym akcjom. Nie potrafiliśmy objąć umysłem pojęcia celu, nie istniała dla nas większa abstrakcja, gargantuiczna abominacja rzeczywistości. To tu, nasze ręce były tylko nasze, nasze stopy zanurzone w momencie, ciepły muł pod podeszwami. Nie martwiliśmy się. Gdy wchodziliśmy w dyskomfort, czerpaliśmy z niego garściami. Gdy czuliśmy przyjemność, doświadczaliśmy jej każdą komórką ciała. Nie istniał koniec ani początek, nie istniała przeszłość ani przyszłość, dobro ani zło. To my, Awykonalni. Byliśmy prawdziwie wolni.

Girl dinner

Kochałam je. Bezbronnie żółte, małe twarzyczki towarzyszące łzom, sól je spajała. Nie było w tym niczyjej winy, mimowolnie miały straszyć, jak płaczące kobiety. A przecież były dobre, pod szorstką powierzchnią krył się uśmiech, prosty i szczery. Pierwszy raz dostrzegłam je, gdy miałam pięć lat, nieśmiało zerkały na mnie w supermarkecie. Za zgodą matki (nie było łatwo) zabrałam je wtedy do domu. Najpierw zakochałam się w dźwięku. Błyszczący szelest i chrzęst, jak chodzenie po pierwszym śniegu i jesienne liście naraz. Nieziemskie. Na języku były proste, wzruszające. Podświadomie chyba już wtedy chciałam taka być. Jednowymiarowa, ewentualnie dwu, kropka. Od trzech zaczynały się schody, po prostu tego nie ogarniałam. W tym temacie za wiele się nie zmieniło. Na szczęście zostaliśmy przyjaciółmi i od tej pory nic nie było prostsze. Zmieniały się miasta, szkoły, prace i znajomi, rozpoczynały się i kończyły wielkie miłości, plany, projekty i nadzieje. Kilka razy stanęłam na krawędzi, kilka razy otarłam się o śmierć. Jednak wtedy przychodziły one, mieszaliśmy ze sobą naszą sól, pot i łzy, całkiem nadzy. I proszę, nadal istniejemy. Wiem, że niewielu mi uwierzy, że zabrzmi to trywialnie i pewnie nawet usłyszę kilka obelg i niewybrednych żartów. Nie dbam jednak o to, po tym wszystkim nie został już we mnie ani gram wstydu. Z ręką na sercu mogę w końcu z jątrzącą wdzięcznością szczerze przyznać: te czipsy uratowały mi życie. 


Tekst: Justyna Hrycyk (1997) – mieszka, studiuje, pracuje, pisze i piecze torty. Do tej pory publikowała swoje teksty w
„Helikopterze”, „Tlenie literackim” oraz na łamach „WydawnictwaJ”. Ulubiony cytat: „Wszystko wszędzie naraz”. Głównie (lecz bez wyłączności) we Wrocławiu.

Ilustracje: Monika Maurycy – skończyła krakowską ASP (kierunek: scenografia). Szyje ubrania, rysuje, fotografuje, bawi się grafiką komputerową. Poza tym interesuje się nowymi mediami, socjologią, psychologią i polityką.