Dzisiaj, dwa tygodnie przed moimi dwudziestymi urodzinami, stwierdzam że nie dam rady dalej się tak omamiać. Nie będę udawać przed urodzinowym tortem, ani kręcić nosem, twierdząc, że tym razem również nie potrzebuję tego Życzenia. Zaciągnę się najbardziej spektakularnie i zgaszę ogień z myślą, że moje i wszystkie inne ciała: chodzące, leżące, uprawiające seks, rodzące, ejakulujące, są nieciągłą i nieustannie zmieniającą się formą – może w końcu w to uwierzę.

Ba! Idąc do liceum na biol-chem chciałam startować na lekarkę, a nawet dzisiaj nie jestem w stanie zrozumieć dlaczego mam więcej pryszczy od swojej przyjaciółki i widocznie to ona dostała ten złoty bilet od uniwersum. Po marzeniach o przyszłej karierze lekarki rozpoczął się mój trend na osiemset kalorii dziennie i długie spacery, gdzie muzyka w słuchawkach po trzech godzinach chadzania wydawała się być tylko jebanym majaczeniem w lesie.

Jestem pierwsza do pocieszania mojej przyjaciółki, czy jakiejkolwiek innej kobiety, gdy płacze, że ma problem ze swoim ciałem albo jakiś chłoptaś od situationshipów je skrytykuje. Ten kruchy strumień świadomości, że moje ciało ma prawo posiadać niedoskonałości, przechodzi przeze mnie jak woda przez filtr Dafi – oczyszczona, dopieszczona, ale zdystansowana, bo przecież i tak zaraz to, co wypite, wyląduje w kiblu – i taka właśnie jest użyteczność tej słodkiej idei. Jako kobiety: młode laski, matki, babki, ciotki żyjemy pod tą samą bramką jak siostry, mocno trzymając się siatki, a jednak zawsze zdarzy się ten samobój (albo nawet dostaniesz piłką po głowie) i koleżanka staje się Twoim największym epicentrum porównywania.

Ciało mnie inspiruje, a jednak nie czuję się jego posiadaczką – jeżeli można to tak brzydko nazwać. Siedzi we mnie to ziarno absolutyzmu, durnego przeświadczenia, że serum z niacynamidem rozwiąże wszystkie moje problemy. Nie mogę siebie kupić, wyjąć z papierowo-plastikowego pudełka, przytulić do piersi i docenić – przecież nie zapłaciłam ani grosza za to, że dwie dekady temu wyszłam z pochwy swojej matki. Już jakiś tydzień po zygocie nie było odwrotu, forma została, komórek nie zmienię, w skrócie – chuj.

Przyszedł też czas na kluczowe pytanie o cycki, kiedy oglądałam z mamą film, a główna bohaterka smęciła, że musi usunąć pierś i pytałam się matki dlaczego tak właśnie reaguje. Usłyszałam coś w stylu, że to ważna część kobiecości (whaaat?). Dopiero epizod wkraczania w seksualność otworzyła mi oczy na aksamitne, latające obłoczki pod bluzką – że to nie tylko porządkowy zarys dojrzewania i w sumie to smutno byłoby je stracić przez jakieś choróbsko. Myślę, dlaczego aż tak uwzięłam się na wygląd swojej skóry, włosów czy sylwetki, a nie akurat na ten Duplikat Kobiecości na mojej klatce piersiowej. Dlaczego w ogóle nie przeszkadzają mi włoski na nogach i cipce – chodzę sobie dumna i uważam to za osobisty manifest przeciwko jakiejś modzie Gillette sprzed kilku dekad.

Jestem wkurzona, że jako kobiety jesteśmy częściej narażone na choroby ciała, przemoc seksualną i niekompetentność lekarzy, którzy nie pochylą się nad Twoim przypadkiem i wcisną chamsko do łapy tabletki antykoncepcyjne. Chciałabym umieć się tak nad sobą pochylić i widzieć na buzi iluzję czerwonego brokatu, zamiast pryszczy albo przynajmniej akceptować je jak wady ludzi, których kocham i myśleć sobie – BOŻE CO ZA IDEAŁ, w DUPIE z tymi PRYSZCZAMI! Szczerze, nawet ciężko mi ocenić w tej sytuacji, czy to sprawa siedząca głęboko we mnie i w innych kobietach, czy po prostu ten wir influencersko-fashionowego-filmowego-modelingowego środowiska, który nas pochłania, a jednocześnie bestialsko otacza. A oprócz pochłaniania, to i kłamanie, bo influencerka z Instagrama, czy TikToka powiedziała, że wystarczyła gua sha i sok z selera na uzyskanie smukłej twarzy (ale jednak w rzeczywistości u niej także przydał się urlop w Turcji, a w bonusie wycinanie policzków). Jesteśmy tak cholernie silne i pełne w środku, a jednak dusi nas ta krytyka do najbardziej namacalnej, zewnętrznej części Nas. Nie mówiąc już o siostrach, które w pogoni za pięknem zobaczyły prawdziwe schody do Nieba i nie wiedziały, że dostały bilet na urlop tylko w jedną stronę. Nasza naiwność jest piękna, bo dzięki niej kochamy osoby, dzieci i zwierzęta w jeden, najprawdziwszy sposób – nawet jeśli za mocno.

Czy gdy kiedyś będę kasiasta, to poddam się impulsowi i powiększę sobie piersi? Albo gdy już tak na serio zaakceptuję siebie, ale kiedyś zmienię styl na „hippie” to będę musiała cały proces powtarzać od nowa jak jakiś Syzyf?

Bądźmy naiwne również wobec siebie – serio (i mówię to też do siebie) – bez zbędnej powagi i spojrzeń z góry. Bo może tak naprawdę jesteśmy na tym świecie tylko po to, by zjeść świeży chleb z masłem i cieszyć się jak dziecko, które zasmakowało kolejnego Sopelka.

Na dzień dzisiejszy wiem tyle, że to najcięższa, ale najcenniejsza praca; ufam sobie jako siostrze i innym siostrom, a od tegorocznego Dnia Ziemi zażyczę sobie, by moja miłość do ciała pozostała najbardziej uniwersalna jak się da, nieugięta i naiwniutka, ale godna zaufania.


Tekst: Dominika Król (19) – @szczerapoezja, studentka filologii polskiej Uniwersytetu Wrocławskiego, śpiewa po kryjomu, próbuje wychodzić ze starej formy poprzez sztukę pisaną i na płótnie, filozofuje przy zielonej herbacie, kociara, stara dusza, feministka, a czasem zbyt zawzięta i wrażliwa okularnica.

Ilustracje: Krysia Wojtas – skończyła twórcze pisanie i marketing wydawniczy, ale na co dzień zakłada marynarkę i wklepuje numerki do systemu. Mało mówi za to dużo myśli – zwykle obrazami, dlatego wolny czas zapełnia rysunkami i historiami, które wykorzysta do swojej książki, którą kiedyś w końcu napisze. Na razie tylko je czyta. Uwielbia obserwować chmury, pieski na spacerach, spać i pić kawę – najlepiej taką czarną bez cukru albo cold brew w cieplejsze dni.