Tekst powstał w maju 2021 roku w ramach rezydencji pisarskich „Własny pokój” w Rotacyjnym Domu Kultury na Jazdowie

I

Poruszam się i żyję w procesie odzyskiwania głosu. Rewiduję wewnętrzne opowieści, zmieniam bieg ich rzek. Wszędzie szukam odpowiedzi na pytanie, jak mam o tym opowiadać. Częściej niż zwykle zaglądam do słownika – potrzebuję precyzji, nie metafor, nie meandrowania językiem tak, żeby tylko nie dotknąć czegoś brudnego. Szlam nieustannego łagodzenia – tak się czaruje rzeczywistość, tak się unieważnia doświadczenie.

Początki są błotniste, mają naturę zastałego miejsca, dawno nie sprzątanego, nie odwiedzanego. To wiedza, z której bardzo dawno nikt nie korzystał. Ostatecznie, kto przygląda się antycznym rzeźbom, jakie w sobie nosimy?

Pierwsze opowieści o krzywdzie były ostrożne i bezładne, jak poruszanie się po ciemnym lodzie. Wypolerowane słowa, gładkie. Czy „molestowanie” brzmi dostatecznie ostrożnie? Czy jest dostatecznie pojemne, żeby pomieścić tamte sytuacje, a zarazem na tyle obszerne, żeby ktoś nie domyślił się, jak dokładnie to wyglądało?

Opowiadam o krzywdzie bezładnie. Mogłabym cytować podręczniki samorzecznictwa, oddzielać się od doświadczeń wielosylabowym gąszczem. Próbuję inaczej – staram się niuansować, wydelikacać. Pokazywać, że trochę mnie tam nie było. Przez to znów tracę głos.

Ilustracja w monochromatycznych czerwonych odcieniach przedstawia dłonie zanurzające się w wodzie sięgające w stronę rosnących na dnie wodorostów

II

Krzywda nakazała mi emigrację z miejsc, zdawałoby się, już oswojonych. I tak: ciało mam już inne. Jakby zmorfowało w innych kierunkach, do tej pory zupełnie mi nieznanych, stworzyło dodatkowe pąkle i wypustki, do których przeniosło się czucie. Mój punkt ciężkości się przesunął – inaczej stawiam kroki, inny jest mój rytm, zmieniło się kołysanie. Ciało mnie ukryło i uchroniło, stworzyło wokół mnie większy kokon, którego długo nie chciałam zaakceptować. Patrzę według wzorców cywilizacyjnych na ciało, a ciało patrzy według własnej miary. Patrzymy więc na siebie, ja spode łba, ono z miłością, cierpliwie. Wie, kiedy potrzebna jest bardzo czuła i radykalna opieka. Buntuje się przeciwko wyzyskowi. Ja dopiero się tego nauczę, od ciała, a potem przestanę oddzielać je od siebie i będę ćwiczyć pamięć, żeby nie zapomnieć, co się dzieje, gdy witamy wyzysk z radością. Dopiero gdy pozwoliłam ciału kierować mną, zaczęła stopniowo znikać codzienna rozpacz. Dyrektoriat ciała, nareszcie. Coś, czego próbuje się nas oduczyć od najmłodszych lat, uratowało mi życie.

Najpierw musiałam odpocząć. Znieruchomieć, zastygnąć, zamknąć oczy i spać. Spałam całymi miesiącami, a kiedy musiałam chodzić do pracy, pomyślałam, że najważniejsze jest to, aby pójść za ciosem i nie robić nic więcej, nic ponad to, co konieczne. Czyli poza snem i odpoczynkiem. Przez rok z okładem nie robiłam nic, do czego zwykle bym pędziła. Z początku było to trudne, bo byłam przyzwyczajona do wysokiego tempa, ale potem zaskoczyło mnie, jak relatywnie niewiele potrzebuję, żeby z dawnym uporem, wykorzystywanym do pędu, teraz wszystkiego odmawiać. Nagle okazało się to bardzo proste: na wszystkie okazje po prostu mówiłam „nie”. To wszystko. Nie chodziłam na spotkania towarzyskie, nie nadążałam za modą, nie oglądałam spektakli ani wystaw. Wszystko mnie omijało. Były tam nowości wydawnicze, nowinki kulinarne, wystąpienia na jutubie albo tedtalki, przemówienia posłanek i posłów. Nie aplikowałam, nie kandydowałam, nie zastanawiałam się nawet, czy powinnam uczestniczyć w tym czy w tamtym, ponieważ wiadomo było, że nie będę. Leżałam na łóżku albo na kanapie i robiłam nic. Czytałam, głaskałam koty, bawiłam się z psem. Nie prowadziłam w tamtym czasie chyba specjalnie głębokich rozmów, a jeśli to robiłam, to pewnie były one z jedyną osobą, z którą robię to stale. Kupowałam ubrania z drugiej ręki i ciągle sprawdzałam, kim jestem, albo kim już nie jestem, ale nadal nie robiłam zbyt wiele. Pozwalałam, żeby ludzie byli obok mnie jak rwąca rzeka, która gna swoim korytem. Pozwalałam im się dziwić, że ja nie do przodu, że może tu postoję, a może pójdę spacerem. Że jednak nie chcę ciągłego rozwoju, nie myślę o następnych studiach albo o dodatkowym kursie. Przespałam wtedy całkiem sporo godzin, oddałam, co ukradłam sama sobie, chociaż nigdy nie jest to rzeczywisty zwrot, żadna nadpłata, nikt ci nie odda tamtych lat. Mój mózg oddychał, nudził się, robił fikołki. Obracałam w sobie sprawy, opukiwałam je, oglądałam z każdej strony. Z zewnątrz beztroska, wewnątrz matko boska.

Stopniowo pojawiała się złość, mistrzyni zmiany.

Ilustracja w monochromatycznych odcieniach niebieskiego przedstawia dłoń, której palec dotyka powieszchni wody zostawiając na niej rozchodzące się kręgi

III

Rytm złości jest pozornie bezładny, początkowo mnie samej wydaje się, że ocieram się o śmieszność, gdy z niej korzystam. Rozumiem przede wszystkim analitycznie, a nie syntetycznie, więc przeczytałam na ten temat różne książki i wiem, skąd we mnie poczucie, że kobieca złość jest czymś wstydliwym, śmiesznym i godnym pożałowania. Ale żeby z niej rzeczywiście skorzystać, muszę odłożyć na chwilę intelekt i przestawić się na pracę z ciałem. Złość ma swój rytm, w którym nie istnieje statyka, nie da się ustać elegancko na obcasach, gdy masz skakać na trampolinie. Trzeba się rozhuśtać tak mocno, żeby w pewnym momencie uzyskać impet pozwalający na długi, równy, wysoki skok: powyżej gnoju patriarchatu, który uczy, że złość piękności szkodzi.

Życie, w ostatecznym rozrachunku, zależy od krzyku i buntu.


Autorka tekstu: Kama Buchalska – redaktorka, (eko)feministka, czytelniczka, filolożka. W latach 2013–2019 redaktorka naczelna wyd. Książkowe Klimaty, obecnie związana ze Stowarzyszeniem im. Stanisława Brzozowskiego. Lubi włóczyć się po muzeach, bibliotekach i nabrzeżach.
Instagram: @kbuchalska

Autorka ilustracji: Marta Müller – historyczka sztuki. Dużo czyta, trochę tańczy, mieszka w Krakowie z psem Tadzikiem, jeżem Marcelem i człowiekiem Karolem.

Korekta: Anita Głowacka. LinkedIn.