Trzy lata temu w wigilię Bożego Narodzenia ojciec przyniósł do domu psa. Pies był jeszcze szczenięciem, ale już wtedy nie był w ogóle ładny, a bardzo szybko okazało się, że nie jest również mądry. Był długi niczym jamnik, miał krótkie krzywe łapki, burą, szorstką sierść sterczącą na wszystkie strony i krzywe zęby wystające nieporadnie z pyszczka. Jako szczenię biegał po domu niezgrabnie, załatwiając się w najmniej oczekiwanych miejscach, na przykład pod szafą albo na dywanie. A kiedy urósł, nauczył się wyć. Zawodził swoim skowytem zawsze, gdy działo się coś anormalnego. Wył, kiedy matka krzyczała na ojca, że ten znowu pije. Wył, kiedy ojca wyrzucili z pracy. Wył, kiedy siostra rozwiodła się z mężem i kiedy żona brata poroniła. Wył, kiedy nie przeszłam klasy i rodzice krzyczeli, że do niczego się nie nadaję.

W pierwszą noc w naszym domu pies spał w moim łóżku. Pamiętam, że nie mogłam zasnąć. Za oknem śnieg spadł z dachu a rodzice krzyczeli na siebie. Że pies to zły pomysł. Że karma to kolejny wydatek, a jeszcze ktoś musi psa brać na spacery. Że co ojciec sobie wyobraża. Pies obudził się, potrząsnął szczenięcą główką i zapiszczał przeciągle. Jestem prawie pewna, że to był jego pierwszy skowyt.

Pies nigdy nie został formalnie nazwany. Był po prostu „psem”. Stało się tak, ponieważ nie można było dojść do porozumienia jak go nazwać. Jednego wieczoru zebrała się cała rodzina, nie tylko ja i rodzice, ale też rodzeństwo. Siostra jeszcze nie rozwiedziona, brat przed tym, jak jego żona poroniła, a i ojciec jeszcze miał pracę. Matka zaproponowała imię “Burek”, bo pies był bury. Reszta sprzeciwiła się, bo uznano to imię za niemiłe dla psa, bo to nie jego wina, że się bury urodził. Ojciec zaproponował “Azor”, ale zaprotestowano, bo to tak jakby dziecko nazwać najpopularniejszym imieniem. Siostra powiedziała, że może “Malcolm”, ale natychmiast się oburzono, że to nie polskie, tylko jakieś obce, nowobogackie, a po co to i na co. Brat zaproponował imię “Kajtek”, ale matka zgłosiła sprzeciw, że jak to tak, ludzkim imieniem kundla nazwać. I w dodatku brzydkiego. Ja wymyśliłam imię “Rocky”, ale spotkało się ono tylko z pomrukiem niezadowolenia, bez argumentów. Pies nie przejmował się dyskusją. Węszył. Od tej pory miał on kilka ksywek: Pies, Kundel, Bury, Mały.  

Kiedy pies miał osiem miesięcy, ojciec stracił pracę. Pracował w zakładzie samochodowym, był mechanikiem. Gdy go zwolniono matka krzyczała, że gdyby nie był „zasranym pijakiem” to nikt by go nie zwolnił. Usłyszałam to, mimo że kłótnia miała miejsce w środku nocy, bo pies obudził mnie wyciem. To było w czerwcu i pamiętam, że poprzedniego dnia matka planowała wakacje. Ostatecznie tamtego roku wysłano mnie i psa na tydzień do babci na wieś. Matka znalazła sobie w tym czasie pracę jako krawcowa. A ojciec ponoć szukał pracy, ale jej nie znalazł, oglądał więc całymi dniami kanał sportowy. Wtedy również dieta psa została zdegradowana z karmy do resztek z obiadu. Chyba mu to nie przeszkadzało, w każdym razie nie pokazywał tego po sobie. Kiedy po obiedzie ojciec włączał mecz i otwierał puszkę piwa, matce włączał się tryb kłótni, więc brałam psa i szliśmy na spacer. Czasem do parku, czasem nad jezioro popatrzeć na kaczki, czasem chodnikiem wzdłuż ulicy. Pies szczekał na inne psy, usiłował gonić wypłoszone z krzaków koty, rwał się ze smyczy, by polować na kaczki, które nawet się go nie bały, tak mały i brzydki był. Nawet dzieci nie chciały go głaskać, a te, które chciały, były w panice odciągane przez rodziców.

Zimą rzucałam psu śnieżki, a on nieudolnie łapał je w locie. Latem pluskałam się z nim w jeziorze. Jesienią razem wskakiwaliśmy w sterty liści i kałuże. Wiosną pies gonił za motylami, a ja biegłam za nim na drugim końcu smyczy.

Tamtej nocy pies wył przez kilka godzin. Obudziłam się i usiadłam na łóżku. Rodzice krzyczeli na siebie. Coś się stłukło. Coś upadło na podłogę. Matka się rozpłakała. Pies nie przestawał wyć. Chciałam zadzwonić do siostry, ale przypomniałam sobie, że właśnie się rozwiodła i pewnie ma ważniejsze sprawy na głowie. Potem pomyślałam o telefonie do brata, ale przypomniałam sobie, że cały czas jest w szpitalu ze swoją żoną, która poroniła kilka dni temu. Nerwowo przygryzłam wargę. Przyciągnęłam do siebie psa i objęłam go. Wył. 

Kiedy obudziłam się następnego poranka w domu było cicho. Zbiegłam po schodach na dół. Matka robiła śniadanie. Smażyła jajecznicę. Miała sine kręgi pod oczami. Była w pełni ubrana. Powiedziała mi, że zaraz wychodzi. Telewizor był włączony, leciał kanał sportowy. Podeszłam do fotela, na którym zwykle siedział ojciec. Na fotelu leżał pies. Wył cichutko.


Autorka tekstu: Michalina Kawa (18) – rzeszowianka i maturzystka. Ma w domu pięć psów. Codzienną inspirację stanowią dla niej ludzie i emocje. Próbuje przelać na papier swoje uczucia odkąd była małym dzieckiem. Obsesyjnie czyta książki o wielkich kobietach w historii.
Instagram: @_mushelka_

Autorka ilustracji: Kamila Maciejko – autorka marki artystycznej Love Ciałka, stworzonej z pomieszania miłości do sztuki z miłością do ciała. Pragnie szerzyć nurt ciałopozytywności w Polsce. Prywatnie: autorka książki pt. Fitness dla duszy, instruktor jogi i tańca. Tematy bliskie ciału nie są jej obce ani w pracy zawodowej, ani w sztuce.
Instagram: @lovecialka