Weronika

Czuję się „tą inną”, od kiedy przeprowadziłam się do Amsterdamu. Nie chodzi o to, że ktoś daje mi to odczuć, to raczej moje własne postrzeganie swojej odrębności. Uświadomiłam sobie, jak dużo „prawd” w moim życiu jest opartych na tym skąd pochodzę, gdzie się wychowałam i obracałam przez większość życia. Staram się zrozumieć różnice kulturowe, ale czasem przychodzi mi to z trudem. Na początku często czułam się jak kaczka dziwaczka, jak dzikie stworzenie pośród amsterdamskiego ładu. Po półtora roku nauczyłam się czerpać z tego siłę, bo bycie rajskim ptakiem czasem otwiera zupełnie nowe możliwości, a wymykanie się normom otwiera drzwi do przygód i przyjaźni. Co ciekawe, inna czuję się też wtedy, gdy przyjeżdżam do mojej rodzinnej Warszawy. Czyli chwilowo zawisłam gdzieś pośrodku, inna tu, inna tam, zobaczymy, co z tego wyjdzie

Paulina

Pierwsze skojarzenie, które przychodzi mi do głowy, to jak bardzo inna i zmienna jestem w różnych momentach mojego życia. Mam wrażenie, że co kilka lat realizuję jakiś zupełnie nowy scenariusz filmu i, pozornie, te kolejne epizody nie mają ze sobą wiele wspólnego. Ale po czasie okazuje się, że kropki w dość nieoczywisty sposób się łączą i to wszystko składa się w całość – we mnie. Ostatnio staram się zaufać zmianom i transformacjom, które zachodzą wokół mnie, nie oceniać za bardzo i przestać obsesyjnie tworzyć kolejne wizje przyszłości.

Inność była też dla mnie od zawsze związana z ciałem, obserwowałam, jak się zmieniało i nie byłam pewna, czy wygląda tak jak inne ciała. Nie rozumiałam zmian, które zaczęły wymykać mi się spod kontroli, odcinając mnie od mojego ciała. Teraz wracam do swoich rąk, miednicy, nóg, skóry i włosów, i zaprzyjaźniamy się na nowo. Oswojone „inne” i „dziwne” jest dla mnie dobre.

Ania

Lubię gry komputerowe, zwłaszcza te krótkie, które mimo prostej formy zmuszają mnie do myślenia. Ostatnio natknęłam się na darmową grę „North”. Gra się w niej uchodźcą. Nie żadnym konkretnym, po prostu przybyszem, który trafia do zupełnie obcego kraju, nieznanego miasta. Wygląda ono nieprzyjaźnie, jest ciemne, a wysokie, jednakowe budynki tworzą labirynt, w którym łatwo się zgubić. Dawno nie grałam w tak frustrującą grę, nie wiedziałam, o co chodzi, czułam, że utknęłam, wykonywałam jakieś bezsensowne, niezrozumiałe czynności. I wtedy zdałam sobie sprawę, że chyba nigdy tak naprawdę nie czułam się „inna”, „obca” i że ta prosta gra pomogła mi choć trochę zrozumieć, jak to jest być „po drugiej stronie”. Jasne, że w liceum słuchałam innej muzyki, inaczej się ubierałam, mało kto dzielił moje zainteresowania sztuką czy nawet oglądał te same filmy i seriale. Ale mimo to nie odstawałam tak bardzo od moich rówieśników. Cóż, przynajmniej nie tak bardzo, jak bym chciała (w końcu oryginalność w liceum to pożądana cecha, nikt nie chce być followersem).

Jedyne doświadczenie, podczas którego poczułam się naprawdę inna, to wyjazd na Erasmusa. Wylądowałam w mieszkaniu z Koreanką, Turczynką i Brazylijką. Były między nami śmieszne małe różnice – to co dla mnie było zupełnie normalne, u nich potrafiło wywoływać ogromne zdziwienie. I vice versa. Nie byłam w stanie przełknąć ostrego kimchi, które przygotowała Youna, chociaż ona zjadała je bez najmniejszego grymasu. Pobyt w innym kraju  obudził we mnie pewną wrażliwość, którą staram się pielęgnować. Zrozumiałam, że „inność” zawsze wynika z punktu widzenia, z tego, po której jest się stronie. Dzięki temu zaczęłam podchodzić do „inności” ze zrozumieniem. Gdy ktoś ma inne zdanie niż ja, inaczej się ubiera, ma inne nawyki, podobają mu się inne rzeczy, to zawsze myślę o wielu czynnikach, które na to wpływają: może taki się urodził, może wynika to z jego wychowania, języka, którym się posługuje, doświadczeń życiowych, może czegoś nie rozumie lub przeciwnie, wie więcej niż ja. Dla niektórych „inny” znaczy lepszy, ciekawszy, oryginalny, dla innych znaczy gorszy, obcy, dziwny. Ja staram się tego słowa nie wartościować. Dla mnie spotkanie z „inną” to okazja do poznania i zrozumienia czegoś nowego.

Justyna

Od jakiegoś czasu odczuwam wewnętrzny spokój. Pojawił się w momencie, w którym ostatecznie porzuciłam nadzieję na to, że jeszcze kiedyś stanę się kimś innym. Innym, to znaczy lepszym, mądrzejszym, ładniejszym, bardziej uzdolnionym lub po prostu fajniejszym. Nie znaczy to, że całkiem się zatrzymałam. Postanowiłam zrobić sobie chwilowy postój i rozejrzeć się dookoła tylko po to, by stwierdzić, że w sumie nie jest źle. Jest na tyle dobrze, że nie ma co się szarpać i próbować na siłę przedzierzgnąć w lepszą wersję samej siebie. Mam dziwnie wrażenie, że to jedna z tych refleksji, które przychodzą z wiekiem – zazwyczaj gdzieś na przełomie trzeciej i czwartej dekady życia. Kiedy już zafundowałam sobie tatuaż, kilka kolczyków i zaliczyłam rozmaite eksperymenty z używkami i innymi wątpliwymi przyjemnościami, doszłam do wniosku, że najbardziej kręcą mnie nudne rzeczy. Zamieszkałam w nudnym państwie dobrobytu, w którym jedyne niespodzianki, to te pogodowe, i pokochałam rutynę: pobudki o 6 rano, codzienne wizyty na siłowni i obowiązkowe dwie godziny z książką przed snem. Mój codzienny reżim i porządek dają mi poczucie bezpieczeństwa, którego tak bardzo potrzebowałam. Jestem nudziarą i dobrze mi z tym. Już nie chcę być nikim innym.