Kto się boi gender? Prawica, populizm i feministyczne strategie oporu.
Agnieszka Graff, Elżbieta Korolczuk
Wydawnictwo Krytyki Politycznej
Wiem, że czytelniczki „Szajn” interesują się feminizmem i tym, co zagraża ich wartościom. To między innymi dlatego warto sięgnąć po książkę Agnieszki Graff i Elżbiety Korolczuk Kto się boi gender? Prawica, populizm i feministyczne strategie oporu, której tłumaczenie ukazało się rok po publikacji anglojęzycznej dzięki Wydawnictwu Krytyki Politycznej. Warto przeczytać tym bardziej, że autorki nie przedstawiają zwolenników ruchów antygenderowych jako wrogów kobiet, ale przyjmują postawę pełną empatii, dzięki której rozpoznają wiele nieoczywistych kontekstów, w jakich te ruchy działają, zachęcając także do przemyślenia na nowo feminizmu. Autorki pokazują, że gender nie jest tematem zastępczym, ale istotą problemu i rządzi dzisiejszą wyobraźnią polityczną.
Najważniejszą zaletą książki jest podejście jej autorek do tematu – Graff i Korolczuk wykonały ogrom pracy, analizując praktyki dyskursywne ruchów antygenderowych, czytając wydawane przez nie pisma, przyglądając się organizowanym przez nie działaniom oraz obserwując konferencje i marsze protestacyjne. Ich badania pozwoliły zniuansować motywacje, jakimi kierują się te ultrakonserwatywne grupy i wartości przez nie promowane.
Do najważniejszych wniosków należy przyznanie, że antygenderyzm to nie ruch oderwany od rzeczywistości politycznej i społecznej, a odpowiedź na rozliczne kryzysy krajów zorientowanych na neoliberalną politykę. Dotychczas uważano, że gender jest pojęciem niejasnym, za którym nie idą konkretne wartości, a na pewno nie program polityczny. Pierwsze głośne sprzeciwy wobec genderu w Polsce naukowczynie i aktywistki odbierały jako przejaw zwykłego nieporozumienia, starając się wtedy tłumaczyć to pojęcie za pomocą języka gender studies.
Nie zrozumiały wtedy, że ruchy antygenderowe sukcesywnie konstruują systemy wartości i pragnienia ludzi, jednocząc wokół siebie coraz większą liczbę osób, oraz że stoją za nimi instytucje wspierane przez państwo oraz Kościół.
Książka powstała w momencie, kiedy ultrakonserwatywne wartości odbierane są jako zdroworozsądkowe, czego najlepszym przykładem jest niezgoda na uznanie praw kobiet do aborcji w zakresie większym niż tak zwany „kompromis aborcyjny”. Autorki zadały pytanie o to, jak do tego doszło. Pojawia się w tym miejscu kolejna ważna cecha ruchów antygenderowych – ich sprzeciw wobec neoliberalizmu. Okazuje się zatem, że nie dość, że współczesne feministki nie mają monopolu na jego krytykę, to są z nim utożsamiane przez ultrakonserwatystów. Autorki słusznie wskazują na skomplikowane związki feminizmu, neoliberalizmu i antygenderyzmu. Dowodzą, że formy każdego z nich są ściśle związane z obecnością pozostałych. W tym miejscu szczególnie wartościowa jest analiza zależności feminizmu i neoliberalizmu oraz przywołanie postaw feministycznych – takich jak skrajny indywidualizm i moralizatorstwo – jako czynników sprzyjających radykalizacji idei konserwatywnych.

W publikacji Graff i Korolczuk antygenderyzm zostaje odrzucony jako ruch będący przeciwnikiem kobiet. Autorki pokazują, że przynajmniej w niektórych sferach życia wzmacnia on kobiety, nie tylko poprzez zadbanie o ich pozycję jako matek, ale także umożliwienie im działalności politycznej, która stała się tożsama z rolą, jaką pełnią w rodzinie. Wsparcie polega także na polityce rządzących nazwanej przez autorki „szowinizmem opiekuńczym”. Ultraprawicowe partie adresują swój pakiet pomocowy do wybranych obywateli, wykluczając uchodźców, nietradycyjne rodziny oraz osoby nieheteronormatywne. Mimo tego szowinizmu, rozwiązania wprowadzone chociażby przez Zjednoczoną Prawicę, takie jak „Rodzina 500+”, bon turystyczny, czy „Dobry start”, są elementem polityki, z której lewica po części zrezygnowała. A to właśnie one dla kobiet stanowią jedne z najważniejszych rozwiązań dających stabilność finansową, a co za tym idzie – są także niezbędne do ich emancypacji.
Innym odkrywczym dla mnie powiązaniem ruchów antygenderowych opisanych przez autorki są związki z antykolonializmem.
Ultraprawica włącza w swój dyskurs ten wątek, traktując gender jako ideologię wytworzoną przez Zachód i narzucaną Europie Wschodniej oraz krajom postkolonialnym.
Kto się boi gender?… jest książką naukową, w której autorki prezentują oprócz wyników badań przyjętą metodologię i ramy teoretyczne. Mimo to praca ta skierowana jest do szerszego grona czytelniczek niż tylko akademiczki. Udało się to osiągnąć dzięki niezwykle uporządkowanej konstrukcji książki oraz wprowadzeniu definicji najważniejszych pojęć.
Ostatni, szósty rozdział autorki poświęcają opisowi feministycznych strategii oporu wobec ultrakonserwatywnej polityki, szczególnie wyróżniając Czarny Marsz. Został uznany przez Ewę Majewską za przełomowy ze względu na zaangażowanie wielu kobiet o odmiennych poglądach, które połączył sprzeciw wobec propozycji zaostrzenia prawa aborcyjnego. W rozdziale tym autorki proponują także formy lewicowego populizmu, który miałby stać się się siłą w walce o władzę. Korzystają przy tym z teorii zaproponowanej przez Chantal Mouffe w książce W obronie lewicowego populizmu. Autorki starają się dowieść, że feminizm powinien skorzystać z „momentu populistycznego”, czyli czasu, w którym dochodzi do zachwiania relacji władzy i tym samym jest możliwa jej zmiana. Populizm posługuje się ideą konfliktu między „ludem” a „elitami”. Ten pierwszy w logice populizmu stanowią „zwykli ludzie”, którzy wykorzystywani są przez zdeprawowaną mniejszość stojącą u władzy.
Na końcu mojej recenzji, w której zdecydowanie polecam Kto się boi gender…, chcę zostawić komentarz polemiczny. Chcę tym samym podzielić się swoimi wątpliwościami i zachęcić czytelniczki tak do namysłu nad proponowanym przez autorki rozwiązaniem, jak do szukania go także poza książką.
Należy zauważyć, że za wzór przejmowania władzy w momencie populistycznym Chantal Mouffe, na którą powołują się Graff i Korolczuk, podaje politykę Margaret Thatcher, która to działając na polu gospodarczym i ideologicznym przekształciła dyskursywnie zestaw wartości uważanych za zdroworozsądkowe. Mouffe zakłada, że konstrukcja ludu, a zatem tego, czym on jest, jakie wartości są dla niego ważne, należą do zadań lidera. I w tym miejscu pojawia się ważne dla mnie pytanie: dlaczego mielibyśmy oddawać władzę nad naszymi wartościami jakiejś polityczce? Jak dotąd podobne działania populistyczne na lewicy nie odniosły sukcesu w Europie, o czym świadczy porażka lewicowych partii w Grecji, Hiszpanii, Polsce i Wielkiej Brytanii. Ich posłowie i posłanki zasiedli w rządzie w czasie trwania „momentu populistycznego”, ale ostatnie lata pokazują, że ich poparcie maleje, a „moment populistyczny” może co prawda zachwiać zastanym układem sił, ale bez konkretnego i długofalowego programu politycznego utrzymanie i zwiększenie poparcia jest niemożliwe.
Trudno sobie oczywiście wyobrazić ruch polityczny bez liderów. Nie to jednak proponuję. Interesuje mnie raczej pytanie o podmiot, który kształtuje lud – czy jego pluralizm może być zachowany przez oddolnie negocjowane wartości? Populistyczne liderki używają praktyk dyskursywnych, rozbudzając nowe pragnienia i emocje, wszystko rzecz jasna (według deklaracji Mouffe) dla obrony demokracji. Kto jednak będzie o tych pragnieniach, emocjach i wartościach decydował? Czy jest możliwy odwrotny ruch, w którym to obywatele będą wpływać na polityków, aby możliwa była realizacjach ich własnych, stale negocjowanych pragnień? Jest to w końcu pytanie o to, kto kogo będzie zawstydzał: feministki prawicę, antygenderyści lewicę, polityczki obywateli czy obywatele polityczki?
Tekst: Jessica Kufa (27) – od dzieciństwa najchętniej spędzam czas na zazielenionych hałdach. Jestem animatorką kultury w Stowarzyszeniu Przestrzeń Otwarcia i badaczką kultury.
Korekta: Anita Głowacka (24).