Maja Staśko to aktywistka, która na co dzień pomaga osobom doświadczającym przemocy i dziennikarka komentująca aktualne społeczne tematy. Jednak zazwyczaj najwięcej rozgłosu zyskują jej… posty na Instagramie. Dziś szczerze opowiada nam o emocjonalnych kosztach zabierania głosu w Internecie, hejcie, początkach swojej aktywistycznej ścieżki i o tym, dlaczego często łatwiej nam zadbać o innych niż o siebie.

Aleksandra Lasota: Tematem naszego nowego numeru jest aktywizm, więc wiedziałam, że muszę z tobą porozmawiać. Jak się czujesz?

Maja Staśko: Jeśli chodzi o aktywizm, to dziwnie się czuję, bo ostatnio najbardziej atakowana jestem z lewej strony. Chętnie o tym pogadam, bo mnie to boli. Mogę opowiedzieć o sprawie z burgerem, bo teraz mam zupełnie inne stanowisko w tej sprawie.

To znaczy?

Dostawałam groźby śmierci, gwałtu, mnóstwo hejtu. Tak bardzo straciłam poczucie własnej wartości, że myślałam, że zrobiłam coś strasznego i skrzywdziłam kogoś. Przestałam myśleć racjonalnie. Kiedy jesteśmy tak potężnie atakowani jako aktywiści w kwestii tego, co jest dla nas najważniejsze, to jest w nas w ten sposób najłatwiej uderzyć. Kiedy powstaje nieprawdziwy zarzut i to jeszcze ze strony lewicy… To mnie najbardziej boli. To, co zrobiłam, było głupim gestem. A ktoś mi napisał, że powinnam rzucić tą bułką jeszcze raz i powiedzieć ludziom, że są większe problemy, na przykład głód na świecie. Ale mnie nie było na to stać. Myślałam, że jestem najgorszym człowiekiem na świecie i muszę przeprosić, bo wszystkich skrzywdziłam, a nie oni mnie.

To było świetnie sprzedającym się tematem w mediach. Gdy pisał o tym Pudelek, nie zdziwiło mnie to. Jednak kiedy hejtują cię ludzie, którzy normalnie niby cię wspierają, ale jak tylko ci się powinie noga, zaczynają wytykać ci najdrobniejsze błędy… To jest moim zdaniem bardzo trudne.

Ludzie czasami mnie lubią, czasami nie. Już się do tego przyzwyczaiłam. Ale pisali do mnie moi znajomi z liceum do, że się przeze mnie wstydzą aktywizmu i feminizmu. Tylko dlatego, że rzuciłam burgerem? Nie wiem, może to przez pandemię? Staram się to jakoś racjonalizować.

Może tak być, straciliśmy kontakt z innymi ludźmi, empatię i tolerancję…

Jak zacznę krytykować i hejtować kogoś z polityki światowej, Trumpa albo Putina, to oni tego nie usłyszą, ich to nie draśnie. A jak o mnie ktoś coś napisze, to wiadomo, że będę cierpieć, bo niestety jestem wrażliwa. Kajałam się i byłam przekonana, że zrobiłam coś złego. Później zdałam sobie sprawę, że moi przyjaciele ze środowiska tak naprawdę nie są przyjaciółmi. Najłatwiej właśnie od nich oberwać. Nie na zasadzie: głupio wyszło, zrobiłaś coś średniego. Tylko: to jest zakała lewicy i feminizmu.

Jak ty to robisz, że wciąż masz siły na działanie? Doświadczając tak ogromnego hejtu?

Jestem w momencie przejściowym i tu nie chodzi o kryzys wizerunkowy. Ja do końca nie wiem, jaka jest moja tożsamość w środowisku aktywistycznym. A potem myślę sobie, że hejt znoszę już od 2016 roku i nie chcę, żeby wszystko poszło na marne. Tak objawia się u mnie myślenie bardziej o innych niż o sobie. Chcę dać coś innym z mojej działalności. Tworzę teraz książkę Hej, hejterze, która jest zbiorem dyskusji z hejterami i czasami rozmawia mi się z nimi lepiej niż z ludźmi ze środowiska. Nie muszę być dla nich krystalicznie czysta. Muszę też wspomnieć o tym, że problemem jest dla mnie to, że od kiedy stałam się osobą publiczną, przestałam być człowiekiem.

Trochę tak jest, stałaś się ikoną.

Tak, a właśnie na lewicy nie powinniśmy tak na kogoś patrzeć.

To mi się skojarzyło z tym, jak AOC wybrała się na Met Galę w sukience „Tax the rich” i wielu ludzi mówiło, że nie powinna chodzić na imprezy z milionerami. Ale moim zdaniem jej celem było pokazanie się światu i zwrócenie uwagi na lewicowe postulaty.

Byłam właśnie na premierze filmu Patryka Vegi i zamieściłam na Instagramie zdjęcie ze ścianki z kartką wspierającą strajki pracowników Solarisa. Tymczasem ludzie zaczęli wypisywać, co Patryk Vega robił złego. Oczywiście nie pochwalam jego działań, ale pozowanie na ściance nie jest wyrazem poparcia. A ludzie z radością pod tym postem pisali, że jestem żenująca, że jestem debilem i to wszystko osoby o „lewicowej” wrażliwości. Ja często jestem na takich premierach, za każdym razem z jakimś hasłem. Nie daję sobie możliwości uczestniczenia w wydarzeniach, które są tylko dla mnie. Jeśli miałabym pójść na nowy film Patryka Vegi tylko po to, żeby go obejrzeć i negatywnie zrecenzować, to czułabym, że to jest za mało. Jakbym miała tam pójść tylko dla siebie, to po pierwsze ludzie by mnie krytykowali: bo po co tam poszłam, co ze mnie za celebrytka i tak dalej; a po drugie czułabym, że to jest bezsensowne. Niestety pod postem rozpoczęła się batalia o to, czy mam prawo być w pewnych miejscach. Jakbym musiała się zamknąć w lewicowej bańce i nigdzie więcej nie istnieć. A ja tak nie chcę.  

Jak się zamkniesz w tej bańce, to nie pozostaje nic innego, jak tylko klepać się po pleckach, bo jesteśmy superlewicowi. Tylko to do niczego nie prowadzi, taką postawą nic nie zmienimy.

Mam wrażenie, że na lewicy jest bardzo dużo ludzi, którzy próbują być za wszelką cenę zaakceptowani. Gdy przyjechałam do Warszawy, czułam, że jestem na elitarnych studiach, a ja taka pyrka z Poznania i to od razu widać. Zaczęłam przebywać w lewicowym środowisku i zobaczyłam, że są oni obleczeni różnymi książkami i etykietami. Myślałam, że muszę to wszystko przeczytać, żeby w ogóle zacząć z nimi rozmawiać. Nie czułam, że jako człowiek miałam dla nich wartość. Byłam przekonana, że ją uzyskam, kiedy nauczę się tego, co oni. Im bardziej wychodzę z lewicowej bańki, tym bardziej czuję, że jestem z niej wypychana, bo przestaję być jedną z nich. Uważam, że duża część lewicy jest ustawiana pod dyktando osób profesorskich, tych z największym kapitałem i znajomościami. One określają, co jest dobre, a co złe. To sprawia, że stajemy się osobami, które każdą sekundę swojego życia muszą poświęcać na udowadnianiu tego, że są wartościowe i zasługują na to, aby być częścią lewicy.

A jak to się stało, że zajęłaś się aktywizmem?

Zawsze planowałam być pisarką, chciałam się zajmować literaturą i byłam krytyczką. Zauważyłam, że w literaturze nagradzani są głównie mężczyźni i jest bardzo dużo seksizmu, na przykład na slamach poetyckich. Napisałam pierwszy zaangażowany tekst dla Krytyki Politycznej w 2016 roku. Od tego czasu zaczęły się do mnie zgłaszać dziewczyny, które dzieliły się historiami przemocy. Jakoś tak wyszło, że stałam się ich adwokatką. A potem był strajk kobiet, zaczęło się #MeToo i poszłam pierwszy raz na demonstrację.

Pamiętam, że w czasach strajku kobiet zaczęłaś się udzielać w mediach.

Pierwszy raz przemawiałam na demonstracji. Bałam się wtedy iść do telewizji, mimo że zaproszenia były. Jako osoba z syndromem oszustki obawiałam się kompromitacji. Nie chciałam też skandować na demonstracjach, bo miałam wrażenie, że mój głos jest żałosny. Ale jak pierwszy raz wyszłam na scenę i zaczęłam mówić, to wszystko zniknęło. To nie jest takie proste, bo w ogóle nie jesteśmy uczeni działania z użyciem ciała i głosu, a zwłaszcza my, kobiety, które często się ucisza. Myślę, że wtedy się otworzyłam. Kiedy zaczęłam wrzeszczeć na protestach, to zaczęłam też publicznie mówić, czy to na studiach, czy później w mediach. W 2017 roku rozpowszechniło się #MeToo w środowisku literackim. Najpierw był Janusz Rudnicki, a potem dziewczyny z Papierowych Feministów. Zaczęłam też pisać o tym, że sama doświadczyłam przemocy, a inne dziewczyny się do mnie zgłaszały. Początkowo było ich kilka miesięcznie, później tygodniowo. Potem już na masową skalę. Ludzie mogą mnie popierać albo nie, ale mam nadzieję, że zdają sobie sprawę z tego, że każdy może otrzymać u mnie wsparcie. Niezależnie od tego, co o mnie myśli. Dużo hejterów pisze mi okropne rzeczy, a w nocy dostaję od nich wiadomość: jestem samotny, czy możesz mi pomóc? I ja zawsze pogadam. To też mnie trochę boli, że moje emocje dla nikogo się nie liczą. Dla każdego muszę być i nikt nie pomyśli, że ja też mogę potrzebować wsparcia.

Tak jak mówiłaś wcześniej, nie jesteś postrzegana jako człowiek. A powiedz mi, czym dla ciebie w ogóle jest aktywizm? Bo to słowo stało się ostatnio bardzo popularne i chciałabym wiedzieć, jak ty postrzegasz ten termin?

Na pewno tego jednoznacznie nie definiuję, to zależy od kontekstu. Teraz często używa się go w stosunku do celebrytek, które się angażują, co jest dla mnie okej. Bardzo się cieszę, że to robią. Myślę, że można rozszerzyć kategorię aktywistki, jak najbardziej się da to zrobić. To po prostu oznacza, że działamy, angażujemy się, nie boimy się deklarować po określonej stronie. Aktywista nie może się obawiać bycia politycznym, ale nie jako poparcie określonej partii, lecz w takim sensie, że my, jako społeczeństwo, mamy możliwość zmieniania systemu i tego, jakie są reguły nim rządzące.

Czyli nie ma dla ciebie takiej formy aktywizmu, która ci się nie podoba? Co uważasz na przykład na temat działań przemocowych na strajkach?

Każda forma, która nikogo nie krzywdzi, jest dobra. Wydaje mi się, że za bardzo staramy się robić aktywizm od linijki. Oczywiście niedopuszczalne jest obrażanie i groźby wobec człowieka, z którym się nie zgadzamy. Nawet tego, który robi coś złego. Jednak często granice są rozmyte, bo zniszczenie ciężarówki nie wydaje mi się krzywdą. Nikt nie poczuł bólu czy psychicznego znęcania, bo właśnie jeżdżenie tą ciężarówką było psychicznym znęcaniem się. Wydaje mi się, że nad każdą taką sytuacją musielibyśmy się osobno zastanowić. Na pewno przemoc jest obecna, kiedy działamy przeciwko oprawcom, bo na przykład osadzenie w więzieniu jest przemocą, to jest instytucjonalne ograniczenie czyjejś wolności.

Pamiętając twoje początki w aktywizmie społecznym, jakie widzisz różnice w tym, jak działało się kiedyś i dzisiaj?

Na pewno jest większa skala działań i aktywizm nie kojarzy się już z działaniami niszowymi. Jest to część tkanki społecznej. Zdajemy sobie sprawę, że jak coś się dzieje, to mamy prawo wyjść na ulicę. Mamy świadomość naszych praw obywatelskich i tego, co jest skuteczne. Występuje też większa różnorodność. Dzisiaj aktywizm to nie tylko protesty. Osoby wykluczone na przykład przez niepełnosprawności wciąż mogą być aktywne. Przykładem są profile uświadamiające na Instagramie – to też jest aktywizm. Często znacznie bardziej niż krzyk na ulicy może pomóc post, który dotrze do tysięcy ludzi. Nie mam poczucia, że jak ktoś nie wyjdzie na ulicę albo nie zrobi zakupów osobie potrzebującej, to nie może się nazywać aktywistą.

A co byś powiedziała osobie, która chce działać, ale nie wie, od czego zacząć?

To zależy od osoby. Niektórzy są na przykład utalentowani graficznie i to też może być aktywizm, jeśli zrobisz z tego coś zaangażowanego na rzecz zmian: coś dla innych i dla świata. Polecałabym zgłosić się do jakiejś grupy, która już działa i może dać chętnym wskazówki, co robić. Tylko trzeba uważać, bo w takich grupach często tworzą się toksyczne relacje. Jeśli działamy na rzecz zmiany, to czasami ignoruje się odpoczynek własny i innych. Pojawiają się szantaże: jeśli ty czegoś nie zrobisz, to kto to zrobi? Albo oskarżenia, że jesteś leniwa. W takich grupach tarcia i konflikty się zdarzają. Trzeba uważać, aby nie wpaść w koło wiecznej produktywności. Nie musimy być idealnym wcieleniem aktywisty. Jeśli już zdecydowaliśmy się na to, żeby działać – to już jest niesamowity sukces. I co ważne, dbajmy też o siebie. Z konkretów polecam społecznego rzecznika praw obywatelskich, tam można się wiele nauczyć, nie wiedząc nic na początku. Polecam też mojego pomocowego discorda. Ludzie otrzymują tam pomoc, na przykład jeśli mają myśli o odebraniu sobie życia. Zapraszam więc, jeśli ktoś chciałby zostać moderatorem albo należeć do kadry pomocowej.


Tekst: Aleksandra Lasota – wieczna studentka, niewinna czarodziejka, jeździ pociągami pod specjalnym nadzorem i często tańczy do deszczowej piosenki. Oprócz tego marzy o rzymskich wakacjach.

Zdjęcie: dzięki uprzejmości Mai Staśko, obróbka graficzna Basia Synak.

Korekta: Anita Głowacka (24).
Linkedin: anitaglowacka1997