Nie wiem, czy kiedykolwiek stworzę historię z tym miejscem w tle. Nie wiem, czy film pełen ujęć tych łąk spowitych chabrami, chylących się gałęzi drzew i ciał pieszczonych promieniami słońca odniósłby sukces równy Ukrytym pragnieniom Bernardo Bertolucciego. Wątpię też, że nawet Halina Poświatowska, ta, która napisała:
chcę
wplątać palce w twoje włosy
znaleźć wgłębienie w szyi
gdzie stłumionym szeptem
serce zaprzecza ustom
byłaby w stanie napisać wiersz o pierwszym pocałunku pod wiatrakiem, mając w pamięci niedopałki papierosów i paczkę po zużytych prezerwatywach. Nie sądzę, że choć raz opowiem z zachwytem o jeziorze, które nie jaśnieje podczas sierpniowych wieczorów, a zwyczajnie zostało zapomniane przez władze gminy i dziś cały brzeg porasta trzcina. Ale tak tęskno mi do tego miejsca, gdy dzieli nas choćby pół godziny drogi. I tak tęskno mi do wiraży polnych dróg, gdy staram się przecisnąć na chodniku przy Głogowskiej. I tęskno mi do bzów, których łodygi chowam w malowanym wazonie, gdy tylko czuję zapach spalin, przechodząc przez Królowej Jadwigi.
Przez większość życia nienawidziłam tej wsi. Miałam wrażenie, że tu nie należę, ba!, że jestem ponad innymi i jeśli przyjdzie mi tu zostać choćby miesiąc dłużej, to wszystko, co mam do zaoferowania światu… przepadnie, zostanie rozwiane niby przez wiatr. Truistycznie wmawiałam sobie własną wyjątkowość, a przekonanie, że znaczę więcej niż przeciętny mieszkaniec w okolicy, sprawiło, że poświęcałam niemal trzy strony pamiętnika, narzekając na małość kogokolwiek poza mną.
Tak bardzo chciałabym stąd uciec i nie wracać. Chcę udawać, że zapomniałam trasy do domu, usunąć wszelkie numery, zablokować każdą możliwą drogę kontaktu ze mną. Nienawidzę tego miejsca, nienawidzę tego, jak mnie dusi wszystko i sprawia, że czuję się najgorszą wersją siebie.
czerwiec 2021
Zero-jedynkowo podchodziłam do osób, które zrezygnowały z możliwości wyprowadzki do większego miasta na rzecz opiekowania się rodzinnym gospodarstwem. W końcu, zastanawiałam się, co to za różnica, czy to ziemia pokryta ziarnami pszenicy, czy ziemia, na której deweloper stawia kolejne osiedle o (pseudo)artystycznie brzmiącej nazwie. Myślałam, że nie mogę cieszyć się tytułem cenionej artystki/pisarki/dziennikarki, jeżeli nie zamieszkam w Warszawie.
Tak bardzo chciałabym móc zapomnieć o wszystkich chwilach, w których całkowicie zaślepiona konsumpcjonistyczną, kapitalistyczną, nastawioną na mieć zamiast być wizją świata chowałam przed sobą to, co miałam blisko.
Faktycznie, może nie ma tu niekończącej się rozrywki, ale przynajmniej nie czuję się przytłoczona węzłami sklepów-sieciówek, które prezentują niemożliwe do osiągnięcia standardy, nie tonę pod siłą fali tłumów pierwszych przedstawicieli pokolenia Y. Dziwnie mi teraz patrzeć na obraz nieprzerwanej pogoni, ciągu ulotnych chwil, do sztucznie wielkich perspektyw. Nie widzę teraz genezy pewności, że wyłącznie wynajęcie (bo wizja przywiązania się do wątpliwego jakością budynku na kolejne dwadzieścia, trzydzieści lat jest dla mnie przerażająca) pokoju, tym samym stanie się ofiarą pato-deweloperki, zagwarantuje mi spełnienie marzeń. Jeszcze rok temu, kilka miesięcy przed zaczęciem studiów, trwałam w mniemaniu, że sukces liczy się jedynie w pieniądzach i tym, ile uda mi się odłożyć na pierwsze lata małżeństwa (małżeństwa!, miałam wciąż osiemnaście lat!). Nieważne, że pewnie nie byłabym w stanie wiązać końca z końcem przez nabierającą tempa inflację, widmo zagrożenia wojną i nie tak rzadkimi wątpliwościami w sens własnego istnienia. Przynajmniej mogłabym pisać (o ile można być kreatywnym w takich warunkach) w klitce 3×3 i cieszyć się, że akurat dzisiaj sąsiad postanowił zrobić przerwę od remontu.
Wciąż uczę się kochać to miejsce, gdzie czasem tonę w błocie, bo przez cały tydzień padał deszcz. I tak się cieszę, że wystarczy wyjść na spacer i nie muszę wcale zwiedzić każdego muzeum w kraju, żeby móc podziwiać piękno, bo prawdziwą sztukę mam tutaj: w śladach podeszew butów na ziemi, w prężących się liniach wysokiego napięcia, w ławce przy sklepie spożywczym, w widoku pasących się krów.
Tekst: Zuza Sierleja – Studentka filologii polskiej na UAM-ie ze specjalizacją wydawniczą. Pomimo świadomego wyboru tego działu polonistyki nie marzy o wielkiej karierze redaktorskiej. Chce pisać o ludziach dla ludzi – tylko tyle i aż tyle. Pewnie zabrzmi to trywialnie, ale taka jest prawda: cała jest zbudowana ze słów, historii, które ułożyła w głowie, siedząc w tramwaju, z wierszy zapisanych w notatkach telefonu.
Korekta: Agata Gołąbek (24).
Ilustracje: Maria Floreus – studiuje fashion design i próbuje odnaleźć się w świecie filmu jako kostiumografka – jej marka osobista to mfloreus. Prywatnie ciągle zgłębia swoją słowiańskość, jest pasjonatką uprawiania warzyw, uwielbia filmy i seriale kostiumowe i fascynuje ją oniryzm. Każdego dnia zastanawia się gdzie jest jej miejsce na ziemi i każdego dnia odpowiedź na to pytanie jest inna.
Instagram: @mfloreus